O przyjaźni i o Warszawie. Wywiad z Oksaną Kolisnyk
Czym interesuje się warszawska młodzież z doświadczeniem uchodźczym? Jak do niej dotrzeć? Te pytania już od jakiegoś czasu stawiałyśmy sobie w Warszawskim Obserwatorium Kultury – i wtedy pojawiła się Oksana Kolisnyk, studentka sztuk społecznych w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, z pytaniem, czy może zorganizować warsztaty w naszym WOK.lab.
Zaprojektowanie i poprowadzenie działań z ukraińską młodzieżą było jej projektem dyplomowym. Oksana traktuje pracę z grupą oraz sztukę partycypacyjną jako narzędzia służące ludziom. Wiosną i latem zorganizowała serię spotkań i warsztatów w kilku warszawskich instytucjach. Wystawa podsumowująca zatytułowana We are too young for this sh*t odbyła się pod koniec lipca w WOK.
Anna Galas-Kosil: Opowiedz proszę, jak przebiega proces tworzenia grupy – na przykładzie tej, z którą pracowałaś. W jaki sposób do dotarłaś do osób, które wzięły udział w warsztatach?
Oksana Kolisnyk: To było bardzo trudne, zaczęłam już w październiku. Podjęłam decyzję, że chcę pracować z grupą młodych osób z Ukrainy. Bezpośrednią inspiracją była dla mnie historia siostry mojej koleżanki, która ma 16 lat i w Kijowie miała wielu przyjaciół, nie miała problemów z nawiązywaniem kontaktów. Podczas naszego spotkania okazało się, że choć już od roku jest w Warszawie, przez ten czas nikogo tutaj nie poznała. Uczyła się zdalnie w szkole ukraińskiej i nie miała okazji, żeby nawiązać znajomość z kimś z Polski. Pomyślałam, że takich osób na pewno jest więcej.
To jest taka grupa, na którą nie zwracamy uwagi w dyskursie migracyjnym i uchodźczym. Najczęściej myślimy o matkach z dziećmi, ale dzieci to nie tylko pięciolatkowie, ale również osoby prawie dorosłe. Gdy zaczęłam się przyglądać ofercie kulturalnej dla osób z Ukrainy w Warszawie, okazało się, że najczęściej są to warsztaty dla matek z dziećmi – i kobiety chętnie biorą w nich udział. Natomiast dla nastolatek i nastolatków opcje są bardzo skromne. Z drugiej strony moi znajomi często coś organizowali, a potem opowiadali, że na te wydarzenia nikt nie przychodzi. Mam wrażenie, że to jest grupa, do której trudno dotrzeć i którą trudno zaprosić. Wymaga to więcej zaangażowania. Zależało mi na tym, żeby zebrać ludzi, którzy się nie znają, i chciałam, żeby to była grupa samopomocowa – żebyśmy razem poznawali Warszawę i siebie nawzajem.
Ja sama już dość długo mieszkam w Warszawie. Wiem, gdzie są fajne miejsca, dokąd można pójść, gdzie i w jakie dni jest darmowy wstęp. Planowałam nasze wspólne wyjścia albo oglądanie filmów, ale trudno mi było dotrzeć do osób nieaktywnych. Próbowałam je znaleźć przez Facebooka – pisałam posty na różnych grupach z nadzieją, że nawet jeśli ich tam nie będzie, to będą ich matki, a one mogą im przekazać informację. Okazało się, że to nie działa. Zaplanowałam pierwsze spotkanie, zwiedzanie Muzeum Sztuki Nowoczesnej, w niedzielę, kiedy było oprowadzanie w języku ukraińskim. Przyszła siostra mojej koleżanki, o której już wspominałam, jej chłopak i jeszcze jeden kolega. Poznała go przez czat Dayvinchik [Дайвінчік] gdzie spotyka się ukraińska młodzież. Jest podobny do Tindera – w ten sposób szukają przyjaciół.
Po tym spotkaniu niestety nie udało się zorganizować kolejnych i wtedy zrozumiałam, że to będzie długi proces. W międzyczasie rozmawiałam z kolektywem Grupa Wolne, który robi warsztaty w Bazie; przychodzi na nie mnóstwo osób. Jedna z organizatorek opowiadała mi, że sama promocja (rozwieszanie plakatów, wrzucanie materiałów na tiktoka) trwała dwa czy trzy miesiące. Ja nie miałam tyle czasu, musiałam więc zmienić koncepcję.
Lubię indywidualne rozmowy, dlatego postanowiłam, że chcę docierać do pojedynczych osób i nawiązywać z nimi bliższe relacje. Czułam, że jeśli się poznamy i oni opowiedzą mi swoje historie, to jest większa szansa na współpracę.
Zamierzałam rozmawiać o przyjaźni i o Warszawie. Temat wybrałam ze względu na własne doświadczenia: kiedy byłam w szkole, na uniwersytecie czy w akademiku, relacje zawiązywały się w sposób naturalny. Nie musiałam nigdzie chodzić ani szukać, nie korzystałam z żadnych aplikacji. Ale kiedy przeprowadziłam się do Warszawy, poczułam, że muszę włożyć trochę wysiłku w to, żeby poznawać ludzi, że to nie dzieje się już tak naturalnie. Tak samo jest z piętnasto- czy szesnastolatkami z Ukrainy – wcześniej to było dla nich naturalne, a teraz nie.
A.G.-K.: Zupełnie zmienił się kontekst.
O.K.: Dokładnie. Muszą sobie radzić z innym językiem, w innym kontekście kulturowym, który jest barierą. Chciałam się dowiedzieć, jak poznają nowych ludzi, czy mają na to jakieś metody i jak się czują z tym, że ich przyjaciele są albo w Ukrainie, albo w innych krajach. Zaczęłam nawiązywać relacje z tymi osobami. Na jakimś wydarzeniu poznałam jedną dziewczynę, ona dała mi namiary do swoich znajomych, tamte znajome do swoich, i tak zaczęła się tworzyć grupa, dość różnorodna. Z jednej strony osoby mało aktywne, jak siostra mojej koleżanki, z drugiej bardziej zaangażowane, związane z Grupą Wolne.
Podczas rozmów z nimi zauważyłam, że najczęściej jeśli brali w czymś udział, to miało gotową formułę, a efekt końcowy był z góry zaplanowany. Ja chciałam dać im możliwość dowolnego kształtowania naszego wydarzenia.
Powiedziałam, że to będzie wystawa, żeby nadać jakąś ramę. Dla młodych ludzi z Ukrainy, gdzie sztuka partycypacyjna nie jest popularna, wystawa była znajomym formatem. Chciałam przede wszystkim, żeby to było wydarzenie, w którym mogą się zmieścić bardzo różne działania. Znalazłam Was i Waszą przestrzeń, która świetnie się do tego nadaje – znajduje się w centrum miasta, a do tego jest duża, przyjazna, zachęcająca i otwarta na różne pomysły, to nie jakaś malutka galeria gdzieś na peryferiach.
Zaczęliśmy się spotykać. Część spotkań miała charakter integracyjny, inne dotyczyły planowania samego wydarzenia. Starałam się, żeby każdy czuł się zaangażowany w ten proces, ale nie zawsze było to łatwe. Najmniej spotkań było w czerwcu; nie chciałam ich cisnąć, bo kończyli szkołę, mieli egzaminy, potem wyjeżdżali. Trzy osoby nie mogły uczestniczyć w naszym wydarzeniu. Niektórzy chyba czuli, że za mało się zaangażowali – chociaż moim zdaniem każdy coś tam wniósł. Każdy wszedł w ten projekt na miarę swoich możliwości.
Już po wszystkim byli bardzo szczęśliwi, że przyszło tyle osób, powtarzali to kilkakrotnie. To też była ich praca. Zaprosiliśmy znajomych, porozwieszaliśmy plakaty. Nie było może zbyt wiele nowych twarzy, których ktoś z nas by nie znał, ale liczył się sam fakt, że ludzie przyszli i dobrze się bawili, a osoby z naszej grupy dostały dużo pozytywnego feedbacku. Wtedy poczuły, że chcą więcej.
A.G.-K.: Opowiedz proszę o uczestnikach i uczestniczkach. Mówiłaś, że część z nich uczy się zdalnie w ukraińskich szkołach. Niektórzy krążą pomiędzy Polską a Ukrainą…
O.K.: Większość osób w tym roku ukończyła szkołę i już dostała się na polskie uczelnie. Na czas studiów planują zostać tutaj. Tylko jedna dziewczyna zdecydowała, że pod koniec lata wróci do domu w Ukrainie. Powiedziała mi, że to, czego się tutaj nauczyła, chciałaby wdrażać w swoim rodzinnym mieście. Motywacje, żeby zostać albo wracać, bywają bardzo różne. Niektóre z uczestniczek poznały i doceniły polski system edukacji i chcą się tutaj dalej uczyć, inne chcą wrócić, także ze względu na przyjaciół, którzy zostali w Ukrainie.
Kiedy zaczęliśmy się spotykać, osoby z grupy były na różnych etapach podejmowania decyzji i miały różne doświadczenia. Jedna dziewczyna po przyjeździe poszła do polskiej szkoły, ale było jej trudno. Druga opowiadała, że przed przyjazdem była przewodniczącą samorządu, wszyscy ją znali, a tutaj czuła się osamotniona, więc ostatecznie zrezygnowała nauki stacjonarnej i kontynuowała w trybie online.
To bardzo częste doświadczenie. Wydaje mi się, że chodzi tu nie tylko o kwestie językowe (choć one też mają znaczenie), ale też o różnice kulturowe: memy, które nas śmieszą, filmy, które oglądamy, ulubione seriale. To sprawia, że trudno nawiązać nowe kontakty – na to potrzeba czasu.
A.G.-K.: Jak często się spotykaliście? Jaka była dynamika powstawania tego projektu?
O.K.: Na początku chciałam, żebyśmy się spotykali raz na dwa tygodnie, ale grupa zdecydowała, że lepiej będzie raz w tygodniu. Tak było w maju. Część spotkań poświęciliśmy na integrację, poznawanie się i pracę nad koncepcją wystawy. Obejrzeliśmy też razem film.
Czerwiec był trudniejszy, widzieliśmy się chyba dwa razy. W lipcu spotykaliśmy się co tydzień, a dodatkowo byliśmy w stałym kontakcie na czacie. Trochę się bałam, że zostanę sama z organizacją, bo nie do końca umiem rozdzielać zadania, a nie chciałam nikomu nic narzucać. Okazało się jednak, że dostałam bardzo dużo wsparcia od osób z naszej grupy.
Nie pomyślałam, żeby na wstępie zapytać, czy ktoś chciałby przygotować identyfikację wizualną wydarzenia. W pewnym momencie jedna z uczestniczek sama zaproponowała, że chciałaby spróbować, bo robiła takie rzeczy na kursach, ma Illustratora i Photoshopa. Super nam się współpracowało, zrobiła świetną grafikę i miałyśmy świetny kontakt. Ona też poczuła, że zrobiła dużą robotę i została doceniona. To był jeden z dużych sukcesów w tym projekcie. Wiele razy zdarzało się, że ktoś z grupy sam proponował mi wsparcie. Jestem bardzo zadowolona z tej współpracy.
A.G.-K.: Jak wyglądał ostatni etap pracy, przed samą wystawą?
O.K.: Na początku wszystkie pomysły były ogromne, więc musiałyśmy je urealnić, żeby dało się je zrealizować. Planowałyśmy tę wystawę jako swego rodzaju speed friending, zaplanowałyśmy taką grę: nieznajome osoby miały się łączyć w grupki i realizować różne zadania. Później stwierdziłyśmy, że nie wiadomo, jaką będziemy miały publiczność. Czy wszyscy przyjdą naraz, czy stopniowo, po kilka osób? Kilka razy przeformułowywałyśmy ten pomysł i ostatecznie cała wystawa była interaktywna.
Podczas montażu bardziej przejęłam kontrolę. Wtedy też dołączyła Zofia Dworakowska z Instytutu Kultury Polskiej i bardzo nam pomogła. Jednak większość tej pracy zrobiła grupa – z moim wsparciem i wskazówkami.
A.G.-K.: Jakie wyzwania towarzyszą realizacji tego typu działań?
O.K.: Zdarzały się trudne momenty, kiedy na przykład czyjś pomysł został w procesie pracy zmieniony, uproszczony. Wynikały z tego różne kryzysy, ktoś pytał: „A gdzie mój pomysł? Dlaczego go zmieniliście bez mojej wiedzy?”, chociaż to wszystko odbywało się w dyskusjach. Jednym z największych wyzwań było takie poprowadzenie współpracy, żeby nikt nie poczuł się urażony. Namawiałam wtedy: „Jak macie jakieś pomysły, to najlepiej, żebyście je rozpisali albo przedstawili kolejne etapy realizacji, żebyśmy mogli to sobie wyobrazić”.
Innym wyzwaniem było stworzenie sytuacji, w której każda osoba w grupie ma głos, niezależnie od temperamentu i osobowości. Ktoś będzie swobodnie rzucał pomysłami a ktoś inny ma pomysł, ale nie czuje się komfortowo, gdy ma o nim opowiedzieć w obecności wszystkich; zależało mi, żebyśmy wtedy mogli/mogły porozmawiać indywidualnie. Starałam się wypracowywać różne metody komunikacji dopasowane do potrzeb konkretnych osób. Kryzysy komunikacyjne były dla mnie najtrudniejsze. Wymagały dobierania odpowiednich argumentów i negocjowania.
A.G.-K.: Czy czujesz, że grupa jest otwarta na nowe osoby?
O.K.: Wydaje mi się, że jest taka otwartość, ale są też różne temperamenty. Możliwe, że nowa osoba będzie musiała się spodobać dotychczasowym członkom i członkiniom. Sądzę, że mogą być bardziej otwarci na swoich znajomych albo znajomych znajomych niż na kogoś całkiem obcego.
A.G.-K.: Sama masz doświadczenie migranckie. Czy to pomogło Ci w pracy przy tym projekcie?
O.K.: Oprócz mnie była jeszcze jedna dziewczyna, która już dość długo mieszka w Polsce i ma polskie obywatelstwo, ale też przyjechała z Ukrainy. Obie mogłyśmy więc pomóc w codziennych sprawach, coś doradzić, opowiedzieć o uniwersytecie itd. Mam wrażenie, że dla ludzi z naszej grupy to było ważne, że ja – Ukrainka mieszkająca w Polsce – mogę pracować w fajnej organizacji (część naszych spotkań odbyła się w moim biurze w Towarzystwie Inicjatyw Twórczych „ę”) i nawiązać kontakt z taką organizacją jak Wasza. Byłam dla nich uosobieniem tego, że „można”, łącznikiem pomiędzy polską kulturą a nimi, reprezentującymi kulturę ukraińską. Dodatkowo wyglądam młodo, więc nie czuli, że między nami jest duża różnica wieku. Udało nam się nawiązać przyjacielski kontakt. Chciałam, żeby nie było hierarchii, ale wspólne doświadczenie migranckie też zadziałało. Opowiadałam im, jak to było u mnie, że na pierwszym i drugim roku też było mi trudno, o pierwszej pracy. Dzieliłam się moją historią.
A.G.-K.: Pod jednym z kolaży, które znalazły się na wystawie, zacytowane były słowa jednej z uczestniczek: „Tutaj jako osoba otworzyłam się, znalazłam ludzi, z którymi czuję się komfortowo. Odkryłam nową stronę siebie i ogólnie rzecz biorąc, pojawiło się normalne życie”. Czego twoim zdaniem najbardziej brakuje, żeby młodzi ludzie z Ukrainy poczuli się w Warszawie jak u siebie, normalnie?
O.K.: To trudne pytanie. Większość z nich jest w takim momencie, że musi znaleźć mieszkanie, pokój albo miejsce w akademiku. Brakuje im podstawowego poczucia bezpieczeństwa, pewności, że będą mieli gdzie spać. Wiele osób dostało się na uczelnie; bywa, że ich matki decydują się wracać, a oni zostają. Jedna dziewczyna, piętnastoletnia, szuka miejsca w bursie, więc jej pomagam. To są stresujące sytuacje, które w Ukrainie ich nie dotyczyły. Zawsze mieli dom i nigdy nie musieli się zastanawiać, gdzie będą spać albo czy będą mieli pieniądze na mieszkanie. Wydaje mi się, że jeśli już znajdą takie własne miejsce, gdzie będą mogli zostać przynajmniej rok, to te napięcia zaczną mijać i będą mogli poczuć się normalnie. Wiele osób szuka pracy. Wiadomo: rodzice jakoś pomagają, ale sytuacja w Ukrainie jest trudna, więc czekają na ukończenie 18 lat, żeby legalnie podjąć pracę. Jak będą mieć finansową i mieszkaniową stabilność, będzie im trochę łatwiej.
A.G.-K.: Poczucie osamotnienia, alienacji, różnice kulturowe, problemy z mieszkaniem… to bardzo dużo jak na nastolatków.
O.K.: Tak, to jest bardzo trudne, ja sobie tego nawet nie umiem wyobrazić. Większość osób z grupy mieszka teraz w jednym pokoju z mamą i na przykład z rodzeństwem, nie mają własnej przestrzeni. Ich relacje z matkami w większości się pogorszyły. Jedna dziewczyna jest tu ze starszą siostrą. Niedawno szukała mieszkania i doświadczyła dyskryminacji ze względu na pochodzenie. Mają już całkiem dorosłe problemy, brakuje im przyjaciół, tęsknią i chcieliby wrócić, ale tutaj jest bezpieczniej.
A.G.-K.: Wasza wystawa miała tytuł We are too young for this sh*t. Zastanawiacie się w niej, czym jest przyjaźń, prawa osób młodych, doświadczenie uchodźcze. Skąd ten tytuł?
O.K.: Najpierw zaproponowałam trochę prowokacyjnie coś w stylu: „przyjaźń, młodość, uchodźstwo”, ale nikt nie zareagował. Pewnie sobie pomyśleli: co ona wymyśliła? Wtedy jedna dziewczyna zaproponowała kilka nazw, jedna z nich to było właśnie to; zrobiliśmy głosowanie i wszyscy wybrali ten tytuł. Na samej wystawie nie było mowy wprost o wkurzeniu, ale to jest coś, co w nich siedzi, mówią, że są zmęczeni tymi wszystkimi problemami.
A.G.-K.: Co szczególnie zapamiętali z Waszych spotkań?
O.K.: Wczoraj powiedzieli, że podobało im się, jak oglądaliśmy razem film. To był ukraiński dokument pt. „Nie znikniemy”, wcześniej pokazywany w ramach Millenium Docs Against Gravity. Był dość wymagający i miałam obawy, czy to dobry wybór. Opowiada o ukraińskich nastolatkach mieszkających we wsiach przy froncie wschodnim, nakręcony w 2019 roku. Obawiałam się, że mogą się znudzić, bo to były rozmowy z nastolatkami i z ich rodzicami, o przyszłości i o marzeniach. Zakończenie jest trudne, sama bardzo to przeżyłam w kinie. W filmie jest rok 2019 i linia frontu, więc dzisiaj tych wsi prawdopodobnie już nie ma. Na końcu pojawia się informacja, że z dwójką bohaterów nie ma kontaktu. To było mocne, parę osób z naszej grupy się popłakało. Później rozmawialiśmy o tym doświadczeniu i wiem, że to było dla nich ważne.
A.G.-K.: Chciałabym jeszcze zapytać: jakie dałabyś rady realizatorkom i realizatorom projektów, którzy chcieliby współpracować z młodzieżą? Jak zapraszać młode osoby z doświadczeniem migranckim do wspólnych działań?
O.K.: To, co ja starałam się robić, to traktować ich jak swoich przyjaciół, bez hierarchii. Często nie rozumiałam slangu, kiedyś nawet poprosiłam, żeby mi coś wytłumaczyli. Trzeba też słuchać – bo mam wrażenie, że rzadko ktoś zadaje im pytanie i rzeczywiście jest ciekawy, co powiedzą. Warto dawać im przestrzeń. Podczas ewaluacji mówili, że zabrakło im ustalenia jasnych zasad pracy grupowej, czegoś w rodzaju wspólnego kontraktu. Na przykład ktoś nie czuje się pewnie, występując na forum, więc ustalamy, że może napisać to, co chciałby przekazać. Chodzi o to, żeby poczuli się pełnoprawnymi podmiotami. Wydaje mi się, że im tego brakuje w życiu.
A.G.-K.: Chcieliby decydować o sobie, a tymczasem życie wciąż decyduje za nich.
O.K.: Może chcieliby wrócić, ale nie mogą, albo chcą zostać tutaj, a rodzice chcą wrócić itd. Każdy próbuje im mówić, co mają robić. Czasami nie mają wyboru. Dlatego trzymają się też w swoich grupkach, bo w nich mogą się czuć bezpiecznie i na równi z innymi.
A.G.-K.: Na wasze wydarzenie w WOK przyszło około pięćdziesięciu osób, głównie młodzi ludzie. Wiele instytucji kultury w Polsce chciałoby, żeby młodzież do nich przychodziła, ale nie zawsze się to udaje.
O.K.: Wydaje mi się, że kluczem jest to, że te wydarzenia powinny dotyczyć właśnie tej grupy. Dlaczego na nasze wydarzenie przyszło tyle młodzieży? Bo to młodzież je robiła i całe było o młodości. Gdybym ja sama zrobiła wystawę na ten temat, to wątpię, żeby przyszli.
Na pewno warto też używać TikToka. To jest miejsce, gdzie oni spędzają czas. Może trzeba zatrudniać młodych ludzi, żeby robili te filmiki – bo często kręcą je osoby dorosłe i to od razu inaczej wygląda. Ja wielu z tych trendów nie rozumiem, ale nastolatki kompletnie szaleją. Może przydałyby się staże dla młodych ludzi, żeby ich angażować i żeby to oni planowali komunikację. Teraz ci, którzy chcą pracować, zatrudniają się na przykład przy sprzedawaniu lodów, na nielegalu. Nie jest im łatwo zarobić pieniądze. Wyobrażam sobie, że gdyby jakaś instytucja chciała, żeby taka grupa w czasie wakacji w ich przestrzeni zrobiła cykl wydarzeń dla młodzieży, później inna młodzież wpadnie to zobaczyć i zacznie przychodzić do samej instytucji. Uznają to miejsce za swoje, a nie że znowu dorośli intelektualiści… Może wtedy zaczną aktywnie uczestniczyć, poczują się zachęceni do pozostania.